Artykuły
W poszukiwaniu pomysłu
Podróżując po Azji pisałam maile do rodziny i znajomych w kraju, żeby wiedzieli, gdzie jestem, co porabiam i że w ogóle żyję. W Polsce ktoś z tych maili zrobił mi bloga. Choć był bardzo zwyczajny i niedoskonały, po powrocie okazał się dobrą podwaliną pod książkę (oczywiście wiele rzeczy musiałam poprawić, jeszcze więcej uzupełnić, przejrzeć notatki, przypomnieć sobie itd.). Wiedziałam jednak, że sama relacja z podróży to nie wszystko, bo codziennie powstają ich dziesiątki – lepszych albo gorszych, mniej albo bardziej ciekawych, opisujących rzeczywistość albo osobistych, ale jednak z tych samych miejsc, bo w XXI w. człowiek dotarł już wszędzie. Potrzebne mi było więc jeszcze coś, jakiś pomysł, który mnie z tych innych relacji wyróżni. Nie napinałam się, by napisać analizę współczesnej Azji, jej polityki, kultury, historii, czy czegokolwiek innego, bo się na tym po prostu nie znam. Nie udawałam, że napiszę o życiu w Azji od środka – stosunkach w rodzinach, pozycji kobiet, aranżowanych małżeństwach itd. – bo podróżując bez tłumaczy z lokalnych języków nie miałam szans z tymi ludźmi porozmawiać. Wydawało się więc, że stoję na przegranej pozycji, a wszystko co wiem, jest banalne. I wtedy: pewnego wieczoru, zasypiając, pomyślałam, że czymś, na czym po półrocznej samodzielnej podróży znam się najlepiej, jest jej przygotowanie i zorganizowanie. Tak powstał „Przewodnik dla podróżujących kobiet”, w którym odpowiadam na wszystkie pytania, jakie sama sobie zadawałam przed wyjazdem. Od tego jak przewozić pieniądze i dokumenty, przez to jak znaleźć hotel i gdzie kupić kosmetyki po to, jak samotna biała kobieta jest traktowana na miejscu.
Morały z tej historii są dwa:
- czasami najprostsze pomysły są najlepsze;
- pisz o tym, na czym się znasz albo co cię interesuje/denerwuje.
Nie sztuka polecieć na księżyc i stworzyć z tego świetną relację. Sztuka wyjść za róg i zobaczyć za nim coś, o czym można ciekawie opowiedzieć. Kiedyś – wcale nie tak dawno temu – w mediach był dobry zwyczaj, że stażystów wysyłało się na ulicę z poleceniem „przynieś jakiś temat”. Sama tak chodziłam. Choć większość z nas podchodziła do tego sceptycznie, twierdząc, że skoro w drodze do pracy nie widziała niczego ciekawego, dlaczego miałaby to zobaczyć teraz, okazywało się, że ten system działa. Może po prostu lepiej się rozglądaliśmy, a może – ponieważ bardzo nam zależało na tej pracy – szukaliśmy także wśród rzeczy, które wcześniej wydawały nam się banalne, potrafiliśmy przełamać wstyd i podejść do obcych ludzi. Kiedy potem powstawały z tego teksty, nierzadko okazywało się, że czytelników interesują bardziej niż kolejna – wydawałoby się tak ważna – relacja z posiedzenia rady miasta.
Tematy z ulic nie zniknęły, trzeba się tylko dobrze rozejrzeć. Gdyby w tej chwili ktoś mnie zapytał, co mnie denerwuje, pewnie odpowiedziałabym: to, że odkąd wprowadzono ustawę antynikotynową, więcej ludzi pali na ulicach. Banalne? Być może. Ale jak się mają nie denerwować niepalący, skoro nie mogą przejść kawałka, żeby ktoś nie dmuchnął im dymem w twarz? A gdzie mają palić nałogowcy, skoro nie stworzono im alternatywy?
Pisanie to zwykłe rzemiosło i – lepiej albo gorzej – można się go nauczyć. Tematu nie znajdzie za Ciebie nikt.
Marzena Filipczak
PS. Na koniec opowiastka o tym, co mogą zobaczyć różni ludzie patrząc na to samo.
Mam japońską koleżankę. Kiedy się poznałyśmy powtarzała, że Polacy w Japonii kojarzą się z piciem wódki, a ja się śmiałam, że to stereotyp. Kiedyś Ako przyleciała do Warszawy. W senne niedzielne przedpołudnie wybrałyśmy się na spacer po Starym Mokotowie. Idziemy, a Ako co chwila trąca mnie w bok i konspiracyjnie wskazuje na zataczającego się pana albo panią, takich na lekkim rauszu. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że ci ludzie nie zostali zesłani przez jakąś tajemniczą siłę specjalnie na czas naszego spaceru. Oni tam byli codziennie, ale ja się do tego widoku tak przyzwyczaiłam, że przestałam go zauważać.