- Strona główna
- Absolwenci
- Wywiad z M. Żelazowską
Wywiad z Magdaleną Żelazowską
Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Magdalena Żelazowska: Jestem debiutantką. Pokorną i szczęśliwą, że moja powieść miała szansę ujrzeć światło dzienne. Piszę po godzinach, z pasji i dla przyjemności. Nie mam założonego planu na tzw. karierę literacką. Za to mam głowę pełną pomysłów.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.Ż.: Dowiedziałam się tego niedawno. Zaczęło się od artykułów podróżniczych – kilka lat temu wygrałam konkurs dziennikarski na relację z podróży, potem poszłam za ciosem i zaczęłam pisać dla różnych magazynów i portali. Rozpisywałam się stopniowo i zaczęłam mieć apetyt na więcej. Powieść była kolejnym stopniem wtajemniczenia.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.Ż.: Ta fraza nie jest najszczęśliwsza. Na pewno nikomu nie pomaga – ani czytelnikom w wyborze książek, ani pisarkom w pozycjonowaniu ich twórczości. Bo co to właściwie jest literatura kobieca? Literatura pisana dla kobiet, przez kobiety? Przecież kobiety piszą i czytają niezwykle różnorodnie. A „literatura kobieca” to dziś synonim romansu i powieści obyczajowej mocno podszytej miłością. Moja powieść taka nie jest, wolę więc nie mówić o niej, że należy do literatury kobiecej, choć jestem kobietą i wiem, że będą mnie czytać głównie kobiety.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.Ż.: Automatyczne skojarzenie „literatury kobiecej” z kiepską książką bierze się stąd, że mnóstwo przeciętnych książek pojawia się na rynku. „Przeciętnych” w znaczeniu podobnych do siebie. Jest wiele powieści, którym warsztatowo nie można nic zarzucić, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że zostały napisane według tego samego, uniwersalnego przepisu na „kobiecą” fabułę. Typowe składniki to: samotna „zwykła” dziewczyna, jej szalona przyjaciółka, uroczy domek za miastem i on – boski facet, wolny niezależne od wieku. Facet, który nawet jeśli ma sobą jakąś przeszłość, to zawsze jest niewinny – wdowiec, porzucony, zdradzony. Nic, tylko brać!
Trudno się dziwić, że pojęcie literatury kobiecej mocno się zdewaluowało, co jest ograniczające dla kobiet piszących książki o innej, mniej romansowej tematyce. Na szczęście mamy do wyboru cały szereg innych określeń gatunków literackich.
J.W.: Czujesz się reprezentantką literatury kobiecej?
M.Ż.: Czemu nie? Mam nadzieję, że pomogę ją choć trochę odczarować. Nad czytelniczkami za to pracować nie trzeba – to kobiety najchętniej czytają beletrystykę i kupują najwięcej książek. Pisać dla nich to sama przyjemność, choć cieszy mnie, że moja książka podoba się też chłopakom.
J.W.: Twoja debiutancka powieść, „Zachłanni” reklamowana jest jako „pierwsza powieść o pokoleniu słoików”. Kim są według ciebie „słoiki” i dlaczego warto o nich pisać?
M.Ż.: „Słoiki” to przyjezdni. Wyruszają ze swoich miejsc urodzenia do dużych miast po wykształcenie i pracę. Przezwisko pochodzi od domowego jedzenia, które przywożą sobie w słoikach. Do wyjazdu często zmusza ich życie: w swoich rodzinnych miejscowościach nie mają czego szukać. To warte przyjrzenia się zjawisko społeczne. Mnie wydało się świetnym położeniem dla bohatera literackiego. Nowy w mieście – to musi zaowocować ciekawym konfliktem. Nieuchronne są komiczne przygody, ale i podwójna, a nawet potrójna tożsamość przybysza – jest trochę tu, trochę tam, a najczęściej pomiędzy.
J.W.: Nie boisz się, że za kilka lat nikt nie zrozumie tego reklamowego hasła, bo nikt nie będzie wiedział, co to za fenomen te „słoiki”. Nie bałaś się, że piszesz coś bardzo tymczasowego, w najlepszym wypadku fastseller?
M.Ż.: Biorąc pod uwagę dzisiejszą żywotność książki, która stała się produktem z krótką datą ważności, fastseller i tak byłby osiągnięciem (Śmiech). A poważnie – nie, nie boję się. Nie ja pierwsza wzięłam się za temat pewnej grupy w społeczeństwie, która ma swój określony czas i miejsce. Sporo tych książek jest aktualnych do dziś, bo w pewien sposób opowiadają o naturze człowieka. Zresztą akurat „słoiki” to nowa nazwa dla zjawiska, które w przypadku Warszawy – miasta imigrantów – trwało właściwie od zawsze. Ale o czym my mówimy! Nie przyszłoby mi do głowy, żeby od razu porywać się na stworzenie uniwersalnego, ponadczasowego dzieła. Piszę o tym, co jest mi bliskie i co znam. Sama jestem słoikiem.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.Ż.: Przyjemność. Pasja. Kreatywność. Spełnienie. Pisanie fantastycznie mnie pochłania. Uwalnia dużo twórczej energii. Czuję ją, choć nie potrafię wyjaśnić, skąd ona się bierze. Wychodzą wtedy na jaw rzeczy, które samą mnie zaskakują. Po wszystkim zdumiona patrzę za zegarek, zmęczona w najlepszy możliwy sposób. Ogromnie ważne jest też dla mnie poczucie, że robię coś sensownego. Na co dzień pracuję bardzo dynamicznie, mam spotkania, piszę maile, dzwonię, ale efekty tych czynności są ulotne. Gdzieś ktoś coś zleca, wirtualnie załatwia, przelewa jakieś pieniądze. Wszystko odbywa się niewidzialnie. Może to złudne, ale napisany artykuł czy powieść dają mi poczucie, że tworzę coś, co ma znaczenie i przetrwa dłużej.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.Ż.: Jedyną regułą, jakiej się trzymam, jest regularność. Podczas pisania „Zachłannych”, mojej debiutanckiej powieści, starałam się pracować codziennie przez godzinę. Pracować – niekoniecznie pisać – bo zdarzały się dni, kiedy nie nadawałam się do niczego. Ale nie zwalniałam się wtedy od kontaktu z tekstem. Wykorzystywałam czas niemocy na przeglądanie tego, co już napisałam, robienie planu kolejnych partii, zapisywanie skojarzeń itd. Bez takiej dyscypliny nie miałabym szans dokończyć książki. Mam pracę na pełen etat i absorbujące życie prywatne.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.Ż.: Kreatywność. Oderwanie od ziemi. Flow, który cię porywa i zabiera w podróż do zaskakujących miejsc.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.Ż.: Odpalenie komputera po powrocie z pracy, ogarnięciu domu, zrobieniu zakupów, przygotowania kolacji. Walka ze zmęczeniem. Dlatego próbowałam pisać rano, ale wtedy myślałam o zbyt wielu rzeczach czekających mnie tego dnia i ciągle nerwowo patrzyłam na zegarek. Pozostałam przy wieczorach. Kiedy dzwony wybijały dwudziestą pierwszą, ja siadałam do pisania.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
M.Ż.: Powieść pisałam po pracy, w jesienne i zimowe wieczory. Nie wysiedziałabym przed monitorem wiosną i latem. Pisanie zajęło mi w sumie kilka miesięcy. W międzyczasie odstawiłam tekst do odparowania, wyjechałam na kilkutygodniowe wakacje.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.Ż.: W tym roku skończyłam trzydzieści lat. Chciałam to uczcić czymś szczególnym. Móc sobie powiedzieć, że coś ważnego, ciekawego zrobiłam. Coś z innej dziedziny niż kończenie szkół, chodzenie do pracy, płacenie rat kredytu, zakładanie rodziny. Lubię moje życie i nie planuję rewolucji, ale chciałam się sprawdzić, dać sobie szansę – chociaż raz. Wpadłam na pomysł książki. Umówiłam się sama ze sobą, że wezmę się do roboty, żeby wyrobić się do urodzin. Ważną rolę odegrała tu nasza pisarska grupa – pomogła mi wejść w nawyk regularnego pisania.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.Ż.: Poezja to dla mnie esencja wrażliwości, twórczości, spostrzegawczości. Sztuka słowa, muzyka języka, umiejętność łapania w misterną siatkę słów tego, co ulotne i nienazwane. Jest jak pigułka na wyobraźnię.
J.W.: Myślisz, że poetyckie lektury przenikają jakoś do twojego pisania prozą?
M.Ż.: Tak, może nawet za bardzo. Podwójne znaczenia, porównania, ładne, niespotykane słowa stale mnie kuszą i odwracają moją uwagę od fabuły. Muszę się bardzo pilnować, żeby mnie za często nie uwodziły.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.Ż.: Cenię wielu autorów, o czym najlepiej opowiedzą Ci półki w moim mieszkaniu. Musiałam przyjąć warstwowy system układania książek w kilku rzędach, żeby pomieścić moje zbiory. Chylę czoła przez Wiesławem Myśliwskim. Uwielbiam komediową wersję Eduarda Mendozy. Świetnie czuję się w świecie stworzonym przez Marka Krajewskiego. Chętnie wracam do Nicka Hornby’ego. Płaczę przy „Dziwnym przypadku psa nocą” Marka Haddona. Marzę, by pisać jak fantastyczne młode Polki: Sylwia Chutnik, Małgorzata Rejmer, Paulina Wilk i Patrycja Pustkowiak, której „Nocne zwierzęta” to prawdziwy nokaut. Czytałeś?
J.W.: Fragmenty, na których mi się „Nocne zwierzęta” otworzyły, nie poruszyły mnie w najmniejszym stopniu. Ponieważ jednak zachęcasz, sięgnę głębiej w tę powieść. (Śmiech.) Ale powiedz lepiej, co takiego odnajdujesz u tych pisarek? Czy nie chodzi tylko o to, że są ci do pewnego stopnia bliskie pokoleniowo? Innymi słowy: cenisz je za to, jak piszą czy za to, o czym piszą, jakie tematy poruszają?
M.Ż.: Każda z nich porusza inne tematy. Mnie fascynuje to, jak piszą, co robią z językiem. Czytając ich książki czuję, jakby na moich oczach z językowego tworzywa formowały nową jakość. I co bardzo doceniam – potrafią mnie rozbawić. Mam u nich moje ulubione zdania i frazy. Na przykład u Małgosi Rejmer autobusowy żul to „oprawca powietrza”, a u Pauliny Wilk, kiedy wchodzisz do małomiasteczkowego sklepu, „ciągniesz za sobą biograficzną smugę”.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.Ż.: Zapóźnienie dostrzegam tylko na poziomie psychologicznym. Wciąż nie możemy się oprzeć kulturowej atrakcyjność zagranicy, ale to się szybko zmienia. Zaczynamy na wielu płaszczyznach cenić to, co polskie i lokalne. Studiowałam w Niemczech i duże wrażenie zrobił na mnie tamtejszy nacisk na promocję miejscowych wartości. Tam każde miasteczko ma swoją legendę, baśniową postać, która mu patronuje, promuje się lokalnych artystów, wydawnictwa, są imprezy kulturalne informacje dla turystów, starannie pomyślane pamiątki. Podróżowałam po Niemczech poza sezonem, ale i tak z każdego miejsca wyjeżdżałam z pękiem informacji o lokalnych dobrach, w tym kulturalnych. Tam dba się o to na co dzień. My też zaczynamy promować to, co nasze i wykracza to poza niszę. Ostatnio znajomy z zagranicznego wydawnictwa skarżył się, że spada im sprzedaż obcojęzycznych autorek, że Polki chcą czytać o Polkach. Wolą polskie realia od Nowego Jorku.
J.W.: To dobrze, że Polki chcą czytać o Polkach? Nie obawiasz się, że skończy się to tym, że zaścianek będzie zainteresowany tylko tym, co się stało w zaścianku i wszystkie zalety globalizacji i mieszania kultur szlag trafi? (Śmiech.)
M.Ż.: Nie sądzę, żeby nam to groziło. Na razie odmitologizujmy trochę tę zagranicę.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.Ż.: Pisząc moją pierwszą powieść często zastanawiałam się, jak zareagują ludzie dla mnie najważniejsi – moi bliscy i przyjaciele. To o nich myślałam jak o najsurowszych krytykach. Myśl o nich utrudniała mi na przykład swobodne pisanie o seksie, o rzeczach, które naprawdę zdarzyły się w moim otoczeniu, a nawet używanie niektórych wulgaryzmów! Może to naiwne i niedojrzałe, ale bałam się niezrozumienia.
J.W.: I jaka była ich reakcja, kiedy książka już się ukazała? Zrozumieli, że te wulgaryzmy to nie ty, tylko twoi bohaterowie? (Śmiech.)
M.Ż.: Wulgaryzmy jak wulgaryzmy, ale ile musiałam się natłumaczyć, że ja – Magda Żelazowska – nie mam nic do Warszawy! Bo niektórym się wydaje, że jak mój bohater na pierwszych stronach pomstuje na stolicę, to uosabia moją niechęć do tego miasta. Niektórzy od razu się rozdrażnili i uprzedzili. A na forach internetowych połowa szykowała się do bitki, że jak książka o słoikach, to zaraz będzie wywyższanie się i wprowadzanie podziałów. Stajemy się coraz bardziej bezrefleksyjni, niestety.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.Ż.: W mojej książce ukrywam się ja sama. Każdy z trzech bohaterów jest mną i ma moje przerysowane frustracje. „Zachłannych” pisałam z zamysłem powieści o pragnieniach, które zaczynają dominować w życiu, doprowadzając ludzi do niebezpiecznego przesuwania własnych granic. Jak znalazł pasowali mi do tego przyjezdni. I tak wyszła powieść o „słoikach”.
J.W.: Którego ze swoich bohaterów lubisz najbardziej i dlaczego? O której postaci najtrudniej było ci pisać?
M.Ż: Najbardziej lubię Pawła. On jest najzabawniejszy, ale też szczery z niego chłop. Biedaczysko czuje się ciągle do czegoś zmuszany przez życie, przez dziewczyny. Chciałby mieć święty spokój. Ale dziewczynom ciągle czegoś mało. Żadna z postaci nie przysporzyła mi szczególnych trudności, bo każda jest w jakiś sposób mną. Choć nie umawiałam się na internetowe schadzki, bo i takie podejrzenia bywały (Śmiech).
J.W.: Dowiedziałaś się czegoś o sobie w trakcie pisania?
M.Ż.: Tak, na kilka sposobów. Wspomniałam już o samym procesie pisania i o tym, jak zadziwiająco tekst wymyka się spod kontroli i przejmuje stery – to było nowe doświadczenie. Pisanie jest też formą terapii – opisane, nawet w przenośny sposób – nerwy i zgryzoty gdzieś wyparowują. Wiedziałam o tym, ale nie sądziłam, że to takie skuteczne. Wreszcie – może w konsekwencji poprzedniego – pisanie wpłynęło na pewne konkretne sprawy w moim życiu, które w czasie pracy nad książką przybrały określony obrót. Widać musiały być powiązane z tą opowieścią, bo wyprostowały się i zamknęły wraz z jej skończeniem. Hokus pokus!
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.Ż.: Moich czytelników witam z uniżeniem debiutanta i chcę ich nagrodzić za to, że dali mi szansę! To, że sięgnęli po moją książkę, czyni ich idealnymi.
W czytaniu zawsze podobała mi się trochę magiczna nić porozumienia, jaka nawiązuje się między autorem a czytelnikami oraz między nimi samymi. Często wypożyczam książki i lubię myśleć o ludziach, którzy czytali mój egzemplarz przede mną – co myśleli? Czy dostrzegli to co ja, czy śmiali się w tych samych momentach? Książka może być ponadczasową skrzynką kontaktową i mam nadzieję, że moja też taka będzie.
Chciałabym, żeby moi czytelnicy byli lub stali się wrażliwi na poezję dnia codziennego i zwykłego życia. Żeby zaciekawił ich scenariusz rozgrywający się być może tuż pod ich nosem. Reszta należy do mnie. Niech pozwolą mi się zająć, zaskoczyć.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.Ż.: Jest na tyle pokorny wobec świata, żeby uważnie mu się przyglądać i na tyle pyszny, żeby wygłaszać przed nim swoje obserwacje, wierząc, że kogoś obchodzić.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.Ż.: Nie zgadzam się z tymi słowami. Nie mam dzieci, ale żyję bardzo intensywnie. Spędzam czas z przyjaciółmi, chodzę na koncerty, filmy, przedstawienia, dużo podróżuję. Pamiętasz, podczas kursu „Pasji Pisania” zastrzegłam, że nie będę z niczego rezygnować na rzecz pisania, jeśli będzie się akurat działo coś ciekawego. (Śmiech.) I trzymam się tego z prostej przyczyny: to ludzie, spotkania, wydarzenia dziejące się tuż obok są dla mnie źródłem inspiracji. Codzienność jest fascynująca. To ona dostarcza twórczej materii, pisanie w naturalny sposób z niej wynika. Na dłuższą metę odstawienie życia na bocznicę groziłoby neurotycznym grzebaniem się we własnym wnętrzu.
J.W.: To ciekawe, co mówisz i powinno przyciągnąć krytyków do twojej powieści, ponieważ zarzucają oni często debiutantom, że ci nic, tylko grzebią się w sobie, a literatura z tego marna. Ty gwarantujesz, że bebechów na klawiaturze nie zostawiłaś? Twoje życie sobie, a powieść sobie, tak?
M.Ż.: Ależ mojego życia jest w mojej powieści bardzo dużo! Życia właśnie – nie wyimaginowanych i wyksztuszonych na papier impresji.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.Ż.: Nie lubię myśleć o sukcesie w kategoriach handlowych, rozumianych przez liczbę sprzedanych egzemplarzy. Co roku rośnie liczba wydawców i nowości wydawniczych, a ubywa czytelników. Łatwiej jest wydać książkę, ale trudniej osiągnąć pewien poziom promocji i sprzedaży. Dlatego dla mnie sukcesem w literaturze jest stworzenie dobrej, ciekawej opowieści, która sprawi ludziom frajdę, poruszy ich wyobraźnię, rozbawi, uchwyci to, co sami przeczuwają i obserwują. Nie ma sensu zastanawiać się, ilu tych czytelników będzie, bo wtedy paraliżowałyby nas wątpliwości co do sensu pisania i nic nigdy by nie powstało.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.Ż.: Mam szczęście, bo czuję się otoczona szeroko pojętą twórczością, także w pracy zawodowej. Pracowałam w kilku firmach, z których każda tworzyła pozytywne wartości. Jestem wdzięczna, że nie muszę sprzedawać kredytów ani windykować należności. Choć proza życia też jest potrzebna. Uziemia, pomaga wyhamować, zachować równowagę.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.Ż.: Moja powieść jest debiutem i myślę o niej z pokorą. Cały czas się rozpisuję, rozwijam, nabieram wprawy. Na pewno kiedy spojrzę na moją książkę za kilka lat, będę widzieć w niej dużo do poprawienia w warstwie językowej.
Wiem też, że moją słabszą stroną jest fabuła, akcja. Jestem zdecydowanie lepsza w opisach, obserwacjach, oddawaniu wrażeń i odczuć, tworzeniu klimatu.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.Ż.: Moim najważniejszym osiągnięciem jest odważenie się, żeby pisać. Znalezienie na to czasu wbrew wymówkom, pokazanie moich tekstów innym, nie zrażanie się trudnościami. Cała reszta – publikacje artykułów, wydana powieść – to nagroda. Planuję w życiu i literaturze częściej zdobywać się na odwagę.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.Ż.: Nie mam na to większego wpływu, nie zawrócę kijem Wisły. Wolę doceniać fantastyczne możliwości, które dają nowe technologie, niż się nimi frustrować.
J.W.: Demokratyzacja sztuki, to, że praktycznie każdy pisze, maluje, fotografuje – podoba ci się? Masz do tego w ogóle jakiś stosunek?
M.Ż.: Podoba mi się, choć oczywiście wolałabym, żeby poza mną nikt nie tykał klawiatury. (Śmiech.) Fajna jest ta różnorodność, masowe próbowanie swoich sił, szukanie własnych talentów. To naturalne w czasach pokoju i jako takiego nasycenia – nie ma się specjalnie przeciw czemu buntować i o co walczyć, zostaje samorealizacja. I dobrze! Co ma wisieć – nie utonie. To, co dobre, samo się obroni.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.Ż.: Trafiłeś w sedno. Przyznam, że miałam z tym problem. W ogóle czuję się w życiu przytłoczona nadmiarem informacji, produktów, wrażeń. W pracy stale mierzę się z koniecznością walki z konkurencją, zwiększania wyników i zabiegania o uwagę nasyconego odbiorcy. Podobną podskórną presję czuję, kiedy zaglądam na Facebooka, gdzie wszyscy chcą być wyjątkowi. To moje przytłoczenie przekłada się na pisanie – tyle jest przecież nowości wydawniczych, księgarnie nie nadążają z wystawianiem ich na półkach. Mówi się, że dziś więcej jest piszących niż czytających. Zastanawiałam się: po co na siłę próbować się przebić? Największy kryzys przyszedł, kiedy wysłałam mój tekst do kilku znajomych z prośbą o recenzję i przez długi czas nikt nie miał czasu go przeczytać! Pomógł mi wtedy mój kolega dziennikarz. Wytłumaczył to prosto: pisanie daje poczucie dobrze spędzonego czasu. Robię to przede wszystkim dla siebie. A czasem wynikają z tego piękne efekty uboczne: moja opowieść została wydana, ma czytelników, mam nadzieję, że sprawi komuś przyjemność czytania. Czy to mało? Było warto!
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.Ż.: Czuję się świadkiem z żyłką sędziego. Obserwuję świat i czas, w którym żyję i siłą rzeczy nasuwają mi się pewne oceny. Widzę, co ja i moi współcześni zyskujemy, a co tracimy; jakie mamy możliwości i jaką cenę za nie płacimy. Dostrzegam szanse, ale i czuję rozczarowania.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.Ż.: Takie podziały coraz szybciej się zacierają. Czas sprzyja zmniejszaniu dystansu z obu stron. „Reprezentanci kultur niższych” przestają mieć kompleksy, a „reszta” patrzy na nich z większym szacunkiem i zaciekawieniem.
J.W.: Myślisz, że najbogatsze światowe kultury mają się już od nas czego uczyć?
M.Ż.: Może nie zaraz uczyć, ale na początek mamy już czym zainteresować.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.Ż.: Może z jakichś przyczyn nie uważają techniki za atrakcyjny temat? Nie dość wzniosły? Może nawet w pewien sposób traktują ją jak zagrożenie? Ale znam jednego, który nowoczesności się nie boi i mógłby podjąć wyzwanie. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.Ż.: Nałkowska. Herbert. Osiecka.
J.W.: Czemu akurat te postacie? Co jeszcze można wyciągnąć z ich lektury, czego nie zamknięto by w grubych tomach analiz?
M.Ż.: Odpowiedź na to pytanie mogłaby nam się niebezpiecznie rozrosnąć. Powiem w skrócie, że te nazwiska przynoszą mi za każdym razem nowe odkrycia. W przypadku Herberta zależy to pewnie od moich ewoluujących interpretacji podyktowanych tym, co akurat się u mnie dzieje. Nałkowska – w miarę czytania z przykrytej kurzem autorki lektury szkolnej wyłoniła się przenikliwa i uniwersalna pisarka. Osiecką poznałam jako błyskotliwą panią od śpiewanej poezji, a jestem pod wrażeniem jej inteligentnej prozy – genialna znawczyni typów ludzkich. I jeszcze bawi do łez! Co może być lepszego?
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.Ż.: Myślę, że z każdym rokiem będzie takich niestety coraz więcej. Oryginalne, nowatorskie pomysły przegrywają z komercyjnymi, obliczonymi na znane i lubiane masowe gusta. Za dużo „nowości wydawniczych”, za mało kupujących książki. Ostatnio na Facebooku krążą listy ulubionych książek, które wyliczają użytkownicy. Mam ochotę zrobić alternatywną sondę: wymień książki, za które ostatnio zapłaciłeś.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.Ż.: Miałam szczęście, bo nie musiałam długo czekać. Kiedy skończyłam pisać, zastanawiałam się, od czego zacząć poszukiwania wydawcy. Zrobiłam sobie listę wydawców pod kątem ich profilu, czytałam o self publishingu, byłam na spotkaniu zorganizowanym przez agencję literacką. Zanim zaczęłam wysyłać powieść do wydawnictw, prywatnie pokazałam ją mojemu znajomemu, który jest redaktorem naczelnym w Wydawnictwie Mira. Nie darowałby mi, gdybym tego nie zrobiła. Ale nie wysłałam mu tekstu jako propozycji wydawniczej – poprosiłam o ocenę, czy jest z czym iść do ludzi i wskazówki w jaki sposób najlepiej przygotować konspekt dla wydawcy. Reakcja wydawnictwa była natychmiastowa i przeszła moje oczekiwania: książka w kilka dni znalazła się w planie wydawniczym.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M. Ż: Nie dosłownie, ale przełknęłam kilka odrzuceń. Na przykład pierwszy szkic „Zachłannych” wysłałam na konkurs literacki – powitała mnie gromka cisza, a potem okazało się, że spłynęło osiemset powieści, które organizator ocenił w półtora miesiąca i nawet nie przyznał wszystkich nagród wymienionych w regulaminie. Jak sądzisz, czy ktokolwiek przeczytał te kilkaset nadesłanych prac? Było kilka innych konkursów, na które wysyłałam moje pierwsze eksperymenty literackie, ale zupełnie bez echa. To nieważne, tym razem próbowałabym do oporu. Wierzyłam w moją opowieść.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.Ż.: Najtrudniejsze – odpuścić rzeczy, które ktoś uznał za zbędne lub nieudane. Najlepsze – uczyć się od dobrego redaktora. Generalnie praca z moim wydawcą była bezproblemowa. Czułam się w każdym aspekcie brana pod uwagę. Polecam, zwłaszcza, że Wydawnictwo Mira dopiero otwiera się na polskich autorów i szuka ciekawych opowieści.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.Ż.: Chyba wciąż to do mnie nie dotarło. Ale przyjemnie było wziąć ją w ręce, przekładać strony, poczuć jej zapach.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.Ż.: Mam w głowie co najmniej trzy pomysły i nie mogę się zdecydować, od którego zacząć. Jednym z nich jest kryminał, ale podobno nie jest dobrze skakać po gatunkach. Poza tym pozostałe dwie fabuły wydają mi się ciekawsze – wciąż zajmuje mnie tematyka obyczajowa, choć ja wolę określenie: społeczna. Żyjemy w ciekawych czasach, stwarzających znakomite możliwości dla bohaterów literackich.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.Ż.: Na warsztaty pisarskie zapisują się osoby, które myślą o pisaniu. Na ogół mają za sobą pierwsze próby. Chcą się uczyć, pisanie ich interesuje. A to już dobry punkt wyjścia. Pisania można i trzeba się uczyć, można i trzeba je wyćwiczyć. Nikt nie rodzi się dobrym pisarzem, tylko się nim staje: przez obserwacje, inspiracje, a przede wszystkim własną pracę. Ważne, żeby czas spędzony na warsztatach nie był wymówką od faktycznego pisania. Nawet najlepszy kurs nie zastąpi osobiście wypisanych dupogodzin.
J.W.: Święte słowa! (Śmiech.) OK., jeszcze tylko trochę cię pomęczę. Kim byłaby idealna Magda Żelazowska w idealnym wszechświecie?
M.Ż.: Już jest – tu i teraz. Nie znam lepszego świata niż ten. A sama sobie podobam się coraz bardziej.
J.W.: Myślisz, że to jest najlepszy z możliwych światów? Serio? (Śmiech.)
M.Ż.: To podaj przykład lepszego (Śmiech). Byłeś? Widziałeś?
J.W.: Touché! (Śmiech.) Czy literatura jest sexy?
M.Ż.: Popatrz na mnie. Jak Ci się wydaje? (Śmiech.)
J.W.: Skoro tak stawiasz sprawę, mogę tylko przytaknąć: jest sexy. (Śmiech.) Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Joanna Książek oraz z archiwum Autorki.
Wywiad ukazał się na stronie Jakuba Winiarskiego www.literaturajestsexy.pl