Wywiad z Martą Zaborowską
Jakub Winiarski: Cześć, Marta. Po pierwsze: gratuluję. Twój debiut, opublikowany w prestiżowej serii dobrego wydawnictwa, ma się świetnie. Powiedz, jak się z tym czujesz? Jak czujesz się po debiucie? Wszystko jest tak, jak myślałaś, że będzie, czy może rzeczywistość zaskoczyła cię?
Marta Zaborowska: Kuba, witam cię serdecznie i dziękuję za zaproszenie do rozmowy. O wydaniu książki i zobaczeniu jej na półce w księgarni marzy chyba każdy, kto ma napisanych choćby kilka pierwszych stron. Po to przecież piszemy. Marzenie to, w moim przypadku, było na początku bardzo nieśmiałe i spychane gdzieś w tył głowy z obawy, że „nie tacy jak ja próbują”. Żyłam sobie z tą myślą w miarę spokojnie i nie licząc na wiele, aż do momentu, gdy zaczął dzwonić telefon. Pierwsza reakcja: niedowierzanie i totalna panika. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale tak właśnie było. Sądziłam, że poczekam sobie na odzew może kilka miesięcy, a może nikt się nie odezwie. Tymczasem pierwsze wydawnictwo odezwało się już kilka godzin od wysłania tekstu, potem zaczęły mailować kolejne. Odpowiadając na twoje pytanie: tak, rzeczywistość zaskoczyła mnie. Ale jeśli nadal mam być w ten sposób zaskakiwana, to proszę uprzejmie, chcę więcej!
J.W.: Debiutowanie zaskakuje?
M.Z.: Debiut szokuje. I to cholernie. To trzęsienie ziemi w górnej skali Richtera. Coś w życiu się zmienia, ale to coś jest dobre, głaszcze po głowie i mówi „udało się”. Moja przyjaciółka spytała, czy już się za to nagrodziłam. Za to, że zacisnęłam zęby, zarwałam Bóg wie ile nocy i zrealizowałam projekt „książka”. Szczerze? Czekam na więcej i nagrodzę się dopiero wtedy, gdy na półce stanie mój kolejny tytuł. Taki rodzaj masochizmu, ale mi pasuje.
J.W.: A nie będzie tak, że po następnym też zechcesz jeszcze jeden, i jeszcze? (Śmiech.)
M.Z.: Może tak być. Zastanawiam się skąd się to bierze, bo przyjaźnię się ze sobą od wielu lat, ale widocznie jest to dość szorstka przyjaźń. Gdy mi na czymś zależy, ale tak na poważnie, to nie daję sobie forów. W pisarstwie liczą się długie dystanse i takie pisarstwo chciałabym uprawiać. Czy się uda? Czas to zweryfikuje. Wystartować w maratonie jest łatwo, ale z dobrnięciem do mety może być już gorzej.
J.W.: W ogóle, dobry jest czas obecny dla piszących kryminały? Nie jest przypadkiem tak, że tylko Anglosasi i Skandynawowie cieszą się wzięciem, podczas gdy na przykład polscy autorzy i autorki muszą wciąż udowadniać, że też potrafią?
M.Z.: Czas na kryminały będzie trwał tak długo, jak będzie istnieć nasza cywilizacja. Zawsze będziemy zaciskać pięści czytając o tych złych i dopingować tym dobrym, węszącym za zabójcą. Mamy we krwi dociekanie, kto i za co zabił. Siedzimy w domowym zaciszu i z bezpiecznej perspektywy przyglądamy się scenom grozy. Możemy też kolekcjonować kawałki układanki i we własnych głowach typować winowajcę. Domyślam się, że policja, która ma takie zabawy na co dzień, sięgnie po inny rodzaj lektury. Jednak czytelnik, dla którego świat zbrodni pozostaje wyłącznie na stronach książek, lub ekranie telewizora, będzie chciał wejść w klimat zbrodni i przestępstw, aby poczuć to, czego w naturalny sposób zasmakować nie może. Podobnie jest z miłośnikami romansów. Czytamy, bo chcemy przeżyć coś wyjątkowego, coś, czego nie doświadczymy z kręcącym się po domu nudnym mężem, czy zramolałą żoną. Dlatego uciekamy w świat zbrodni, miłości, czy podróży, która zaczyna się na jednym biegunie, a kończy na drugim. Tak więc czas na kryminały jest zawsze! Czy będzie to literatura rodem z zagranicy, czy nasza rodzima, każdy sam dokona wyboru. Zgodzę się z twierdzeniem, że „obcy” pisarze mogą być i owszem, są ciekawi. Dlaczego? Bo świat, w którym żyją jest inny od naszego i to nas pociąga. Mroczna Skandynawia, czy zalane mgłą zaułki Londynu dają nam obraz tajemnicy, podskórnego lęku i szaleństwa rodzącego się w zakamarkach ulic, ale czy my mamy czuć się przez to gorsi? Nie, po stokroć nie! Czas zainteresować czytelnika naszymi pisarzami, którzy są naprawdę doskonali. Wierzę, że czasy, kiedy szukaliśmy na półkach jedynie książek z obco brzmiącymi nazwiskami, mija. Mamy wspaniałych, inteligentnych czytelników, którzy nie patrzą kategoriami „obcy równa się lepszy”. Bo cóż to byłaby za diabelska logika.
J.W.: Jakich pisarzy masz na myśli? I, tak na marginesie, nie przeceniasz trochę czytelników?
M.Z.: Myślę o tuzach pisarstwa: Kołakowski, Kapuściński, czy choćby mój ulubiony poeta Zbigniew Herbert. Wielkie nazwiska i wielkie osobowości. Być może nad ich książkami trzeba się bardziej skoncentrować niż na prozie „szybkowchłanialnej”, poświęcić więcej czasu na rozsmakowanie się tym, co nam oferują, ale uważam, że warto. Co do czytelników, podzieliłabym ich na trzy kategorie. Pierwsza czyta od zawsze i będzie to robić, bo bez czytania jak bez tlenu, nie wyobraża sobie życia. O nich się nie boję. Są jak wyznawcy sobie tylko znanej religii, albo nawet i sekty. To jedyna sekta, którą mogę w ciemno poprzeć. Druga kategoria to ci, którzy czytali kiedyś, ale teraz, kiedy trzymają w palcach elektroniczne gadżety lub zżera ich najzwyklejszy w świecie tumiwisizm, odłożyli książki na półki i rozkładając ręce mówią „och, w dzieciństwie to ja czytałem dzień w dzień!” i na tym swoją przygodę z czytelnictwem kończą. Mam nadzieję, że gdy im padnie w końcu bateria i nie będą mogli znaleźć ładowarki, zaczną kręcić się za „czymś” w wydaniu papierowym. Trzeci, to są osoby, które jeszcze nie odkryły tej magii, bo być może nikt im nie pomógł jej odnaleźć, nie pokazał, że to nie boli. Gdy dojrzeją do tego, że czas z książką nie jest czasem straconym, być może dołączą do „sekty”, czego im bardzo życzę. Żeby nie wyszło na to, że jestem idealistką i patrzę na życie przez różowe okulary, to dodam jeszcze czwartą grupę. Są to osoby z urzędu gardzące literaturą i sztuką w ogóle. Gdyby z ulic zniknęłyby księgarnie i teatry, a w ich miejsce powstała sieć piwiarni „U Zdzicha”, odnaleźliby się w takim świecie w mgnieniu oka i byłby to dla nich świat idealny. Ale tak jest wszędzie, z podobnym zjawiskiem spotkalibyśmy się w każdym innym kraju, nie jesteśmy wyjątkiem.
J.W.: Kryminał wydawał się do niedawna zarezerwowany dla mężczyzn. Jak gdyby istniał niepisany podział: panowie piszą sensację, a panie romanse. Jak myślisz, czemu to się zmienia. I czy mamy spodziewać się melodramatów pisanych przez mężczyzn?
M.Z.: Podczas mojego spotkania z wydawcą usłyszałam : „Czekaliśmy na kryminał napisany przez kobietę. Wreszcie jest!”, co oznaczać by mogło, że w Twoim pytaniu zawiera się dużo prawdy. Przyzwyczailiśmy się do myślenia, że to wy, mężczyźni, dominujecie na tym polu. Zupełnie nie mogę się jednak zgodzić z tym, że panowie piszą lepiej. Moja ukochana Agatha Christie przewróciłaby się w grobie! Kto, jak nie kobieta, ma wymyślić intrygę, która zakręci książką od jej pierwszej strony aż po ostatnią literę? Nikt mi nie wmówi, że mężczyzna knuje lepiej, żaden z was nie dorówna w mataczeniu kobiecie.
J.W.: Coś w tym jest, co mówisz. (Śmiech.) Ale „męski” kryminał ma swoje zalety, prawda?
M.Z.: Owszem, męski kryminał jest zazwyczaj mocny i dobrze przemyślany, ale tylko żeńska głowa z byle sytuacji i konfliktu zrobi mega jazdę. Nie musimy pisać o piłach mechanicznych i wyrywaniu paznokci pęsetą, aby kryminał był dobry. Ważna jest właśnie intryga. A romans? Czy nie jest tak, że mężczyźni wstydzą się pisać takowe? Bo będą wyśmiani, że niemęscy i że się nie godzi? Po trosze tak jest. A ja chciałabym przeczytać romans pisany męską ręką. Przyszedł mi właśnie do głowy tytuł, który choć obrócony w filmową ekranizację, doskonale broni się w swej oryginalnej, papierowej wersji. Mowa o „Co się wydarzyło w Madison County” Roberta Wallera. Romans wszechczasów, totalny wyciskacz łez. Ta książka za każdym razem, kiedy mam ją przed oczami, robi ze mną, co chce, rozjeżdża mnie emocjonalnym walcem, a przecież napisał ją mężczyzna. Da się? Oj, da, i to w jakim stylu!
J.W.: Kobiety się zmieniają i ich pisanie się zmienia?
M.Z.: Trudne pytanie. Nie mogę wypowiadać się za wszystkie kobiety, ale jeśli chodzi o mnie, to zmieniam się tylko tyle, na ile mi to pasuje. Bez żadnego napinania się na bycie kimś, kim nie jestem. Świadoma siebie kobieta, mądra pisarka pozostanie taka, jaka jest w rzeczywistości. I to się zawsze obroni, zawsze będzie miało wartość. W przeciwnym razie czytelnik jej najzwyczajniej w świecie nie uwierzy. Nie można bać się wysokości i udawać, że kocha się skoki ze spadochronem tylko dlatego, że to jest modne i inni tego od nas oczekują. Jeśli jesteśmy delikatne, bądźmy takie i piszmy miękko, lekko i kwieciście. Znajdą się tacy, którzy to zrozumieją i docenią. Jeśli natomiast wychodzi z nas fighterka, nie udawajmy umierającego motyla, tylko zakładajmy rękawice bokserskie i walmy w skórzany worek, aż będzie echo szło po okolicy. Nie wyobrażam sobie literatury bez psychodelicznej Virginii Woolf, czy romantycznej Jane Campion, ale też świat byłby uboższy bez wspomnianej już przeze mnie Christie. Nie wierzę, że od czasu, w którym one żyły, tak wiele się w nas zmieniło. A bycie kimś na pokaz w ogóle mnie nie interesuje.
J.W.: A jednak jakaś zmiana świadomości następuje, może już nastąpiła? Kobiety odważniej się za wszystko biorą, nie uważasz?
M.Z.: Całkowicie się zgadzam. Kobiety żyją i piszą mocniej, bo czują się swobodniej niż jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Cokolwiek by napisały, nikt ich nie wyklnie i nie wytknie palcem. A jak nawet ktoś taki się znajdzie, to narobi medialnego szumu i nakład się zwiększy. To też jest rodzaj promocji. Taka sytuacja, owszem, dodaje odwagi. Chodzi tylko o to, żeby to, co ktoś napisze, było wiarygodne i spójne z osobowością. To dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn.
J.W.: A pisarstwo tak stricte męskie?
M.Z.: To chyba tylko reportaże z terenów zalanych wojną. Tu owszem, zgodzę się w stu procentach. W każdym innym przypadku nie widzę granicy pomiędzy pisarstwem męskim a kobiecym.
J.W.: Skąd w tobie to zainteresowanie zbrodnią, dewiacją, patologią.
M.Z.: Od razu dewiacją! (Śmiech). Ale, tak, przyznam, że wszystko, co siedzi w ludzkiej głowie mnie interesuje. Zachowania społeczne, reakcje, emocje, ambicje, to istny kocioł. Żyjemy w na pozór poukładanym świecie, stosujemy się do podobnych reguł gry, bo tak nas nauczono. Gdy odezwie się w naszej duszy jakieś piekielne licho, staramy się je zagłuszyć i dalej chodzić w bluzce ze sztywnym, białym kołnierzykiem. Z tym, że niektórych z nas ten kołnierzyk za bardzo uciska i pewnego dnia rozszarpujemy koszulę i wyrywamy z niej guziki. I wtedy dochodzi do głosu prawda o tym, kim naprawdę jesteśmy. Chcemy tego, czy nie, nadal rządzą nami instynkty pierwotne, aby nie rzec zwierzęce i wystarczy iskra, aby mózg przestawił się na inny sposób myślenia. Taki, gdzie przyzwoitość już nie obowiązuje, gdzie liczy się przetrwanie i zniszczenie wszystkiego, co nam zagraża. Możemy wmawiać sobie, że jesteśmy wysoko cywilizowani, po uniwersytetach, że my nigdy nic złego nikomu. Kiedy trzymam w rękach książkę Philipa Zimbardo, który opisuje ludzkie zachowania w sytuacjach mniej lub bardziej skrajnych, to na Boga! My naprawdę nie wiemy, co w nas siedzi. I to jest właśnie fascynujące.
J.W.: Co w nas siedzi? Jak ty to widzisz?
M.Z.: Mrok, niepokój, nieznane. Żyjemy w swojej skórze przez kilkadziesiąt lat, uważając, że znamy siebie od podszewki, a właściwie od najmniejszej komórki. Tak przynajmniej o sobie myślimy. Psychologia widzi to zupełnie inaczej. Nie znamy ani siebie, ani swoich zachowań. Wystarczy, że pewnego dnia wracając do domu zobaczymy ślady krwi prowadzące do piwnicy. Zejdziemy w dół szukając ofiary i postaramy się jej pomóc? Może jeszcze żyje i czeka na ratunek. Czy raczej po cichu wskoczymy na swoje piętro i zasuniemy dokładnie zasuwę w zamku. Nie zadzwonimy nawet na pogotowie, bo po co nam kłopoty. To przykład pierwszy z brzegu – nigdy nie dowiemy się, co w nas tkwi, dopóki nie staniemy oko w oko z czymś, co nas przerasta, lub z czymś, co nam daje władzę i bezkarność. To też jest ciekawy temat do przemyśleń.
J.W.: Czy kryminał odkrywa jakieś prawdy o ludziach, których inne rodzaje literatury nie są w stanie ukazać.
M.Z.: Nie jest żadnym odkryciem, że w kryminale musi paść trup. Najlepiej dwa albo trzy. Ktoś zatem musi sięgnąć po nóż, pistolet lub dosypać arszeniku do kawy. Aby to zrobić, bohater, ten zły, musi się albo do tego zmusić pod wpływem sytuacji, albo dokonać zbrodni w szale zemsty, zazdrości lub innego targającego nim uczucia. I to jest właśnie prawda o ludziach. Ta ich ciemna strona. Śmiem twierdzić, że czytelnicy kryminałów identyfikują się tak samo często z detektywem lub policjantem prowadzącym śledztwo, jak i z mordercą, który „śmie” być inny, zaskoczyć, zadrwić z wszystkich wokół. W kryminale autor musi wyjaśnić, co takiego zaszło w ludzkiej psychice, że pan X lub pani Y skrzywdziła, rozwiązując przy tym swoje problemy. W innych rodzajach literatury autorzy ukazują podobne emocje, ale ich bohaterowie zazwyczaj szczęśliwie dożywają starości. Sięgnięcie po ostateczne rozwiązanie, jakim jest skazanie kogoś na śmierć, zdarzyć się nie może.
J.W.: W kryminale jest więcej prawdy o ludziach niż w powieściach bez zbrodni? To chcesz powiedzieć?
M.Z.: Nie, takiej tezy nie stawiam, skłamałabym w paskudny sposób. W kryminałach wychodzą na światło dzienne nasze najgorsze instynkty. Autorzy powieści z dreszczykiem przypominają o mrocznej stronie ludzkiego charakteru. Pokazują, co czai się w głowie kogoś, kto czyha w bramie czekając na swą ofiarę, opisują jak zbrodnia kiełkuje. Co innego natomiast ukazuje rozdzierająca scena pożegnania matki z synem, który w wieku dziewiętnastu lat idzie na wojnę i niechybnie nigdy z niej nie wróci. To też jest prawda o ludziach, ich rozterkach i lękach. Absolutnie nie gorsza, po prostu inna. Weźmy pod lupę „Przeminęło z wiatrem”. Genialna powieść. Wielka, z rozmachem. Przekrój ludzkich charakterów od zazdrości po pogardę. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że żadna historia nie obroni się, jeśli nie pokaże prawdy o ludziach. Nawet te podróżnicze, które nawiasem mówiąc, też bardzo lubię, wszystkie one traktują o tym, jacy jesteśmy, co nas pcha w taką, czy inną sytuację i w jaki sposób z niej wychodzimy.
J.W.: Jaki powinien więc być kryminał?
M.Z.: Zagmatwany, nieoczywisty. Powinien zaskoczyć, mieć intrygę. Najlepiej, jeśli czytelnik we wszystkich podejrzanych widzi zabójcę. A gdy już doczyta do końca książkę, powinien westchnąć: to takie proste, że też ja na to nie wpadłem!
J.W.: Świetna definicja. Ale co jest swoiście twojego w twoim kryminale? Masz jakiś swój magiczny składnik, coś, co odróżni twoje pisanie od setek innych autorów i autorek? Zdradzisz, co to jest?
M.Z.: „Uśpienie” pisałam pod wpływem emocji, tak, jak mi serce podpowiadało. Chyba bardziej słuchałam jego, niż kalkulacji, jakie podsuwał rozum. Gdy rozum zaczynał wtrącać swoje trzy grosze, szło mi gorzej, pisałam z większym oporem. Starałam się więc wyłączyć go raz na jakiś czas, żeby odpoczął, a właściwie żeby bardziej koncentrował się na wątkach fabuły, jakie ma do wymyślenia, a sercu pozostawił przekaz emocji. Mam nadzieję, że wyszło nieźle.
J.W.: Kim jesteś obecnie w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
M.Z.: Jestem w poczekalni. Siedzę sobie spokojnie na krześle i czekam, aż otworzą się przede mną drzwi do pisarstwa przez duże „P”. „Uśpienie”, choć szybko weszło na księgarskie półki, jest dopiero początkiem. Na prawdziwy bal z grającą na żywo orkiestrą przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać, bo nie ma jeszcze we mnie zgody na nazwanie się pisarzem. Może dam sobie to przyzwolenie po drugiej, trzeciej książce. Póki co robię swoje i piszę dalej. Chcę skończyć kolejną powieść na jesieni, jestem na półmetku.
J.W.: Skąd taka ostrożność? Uważasz, że pisarz to ktoś wyjątkowy i tylko wyjątkowi ludzie mogą się tak nazywać? Nie wystarczy napisać i opublikować książkę?
M.Z.: Nie chodzi o wyjątkowość, to już w swojej głowie przerobiłam. Wcześniej faktycznie tak uważałam, ale zeszłam na ziemię i patrzę już na tę „magię” zdecydowanie bardziej realistycznie. Dla mnie pisarz to jest ten, kto nie kończy na jednym tytule. Wyobraźmy sobie scenę, gdy z autorem przeprowadzany jest wywiad i dziennikarz pyta „drogi panie pisarzu, niech pan pochwali się swoim dorobkiem”. I pada jeden tytuł. Trochę żenujące. To tak, jakbym raz w życiu uszyła bluzkę i powiedziała, że jestem krawcową. Prawdziwe pisarstwo, według mojej definicji jaką mam w głowie, trwa lata, nie jest efektem jednorazowego zrywu.
J.W.: A czytelnicy, których masz? Jak oni reagują na twoją książkę?
M.Z.: Trzeba poczekać jeszcze kilka miesięcy, zanim zaczną spływać recenzje. To bardzo stresujące. Kiedy pisałam „Uśpienie”, nie myślałam o czytelniku konkretnym. Gdybym to robiła, nie wydusiłabym z siebie ani jednej strony. Pisałam dla wszystkich i dla nikogo, tak jest łatwiej. Póki co odbieram naprawdę dobre sygnały od osób, które zmierzyły się z książką i to daje nadzieję, że blisko rok pracy nie poszedł na marne.
J.W.: Czytujesz poezję? Jeśli tak, to co ci daje wiersz? Masz jakieś ulubione liryki?
M.Z:, Od poezji wszystko się zaczęło. Jako młoda dziewczyna (nadal nią oczywiście jestem!) zaczytywałam się w Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Poświatowskiej. To był wtedy standard obowiązujący chyba wszystkie nastoletnie panny. I to było wspaniałe, uczyło wrażliwości. Potem z zacięciem studiowałam Jesienina w oryginale, aby z jednej strony być na bieżąco z językiem rosyjskim, przepięknym, melodyjnym. Jak dorosłam pojawiły się wspaniałe wiersze księdza Twardowskiego. Mądre, głębokie. Poezja śpiewana – zawsze. Niedawno otrzymałam od pewnego znakomitego pisarza tomik poezji „Piosenki starego serca”. Poruszył mnie do głębi, pokazał, że tak też można. Bez pruderii, oryginalnie! Od tamtego czasu nic nie jest takie, jakim się pierwotnie wydawało.
J.W.: Szokujący przeskok, od Twardowskiego do „Piosenek starego serca”. (Śmiech.) Czy to znaczy, że umiesz godzić tak różne estetyki? Jak to robisz?
M.Z.: Jeszcze nie wiem, czy umiem. „Piosenki…” zatrzęsły mną na poziomie fundamentów. Swoją drogą ciekawa jestem, jak wyglądałaby bezpośrednia konfrontacja obu poetów co do pojmowania i odbierania miłości bardzo szeroko pojętej. Spotkanie skrajności (w tym przypadku pisarskich) mogłoby stworzyć mieszankę wybuchową. Na szczęście, tylko nie wiem, dla którego z panów, do takiego spotkania już nie dojdzie.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.Z.: Mogłabym sypnąć teraz tuzinem nazwisk i tytułów, ale to nie miałoby sensu. W poszczególnych okresach swego życia sięgałam po książki, które akurat wtedy do mnie przemawiały. Kiedy indziej nie byłyby znośne, nie rozumiałabym ich. Przeciekłyby przeze mnie nie zostawiając żadnego osadu. Na którymś z naszych spotkań powiedziałam, że do krwi poruszają mnie „Noce i dnie”. Gdyby były lekturą szkolną w liceum, przekartkowałabym i rzuciła w kąt. Teraz, gdy mam całkiem pokaźny bagaż doświadczeń i widziałam niejedno, uważam, że jest to cudowna, wzruszająca historia o ludzkiej samotności, rozpaczy i niespełnionym życiu. Wrażliwe struny porusza we mnie Iwaszkiewicz, którego opisy przyrody zatrzymują mnie w miejscu i chcę już tylko słuchać szumu drzew i patrzeć na wolno płynący potok. Zawsze będę podkreślać, że książką mojego życia jest jednak „Miłość w czasach zarazy”. Dla mnie jest absolutnie wybitna. To jest jedyna powieść, podczas czytania której bałam się, że pewnego dnia się skończy. Robiłam wszystko, żeby czytać ją wolniej, co do litery, maksymalnie wydłużając czas. Z żadną inną książką nie było mi tak dobrze i obawiam się, że już nie będzie.
J.W.: A utalentowanych rówieśników czytujesz?
M.Z.: Biorąc książkę do ręki zupełnie nie sugeruję się datą urodzenia autora. Na pewno rówieśnicy się trafiają, zwłaszcza, że powoli wkraczam w wiek, gdy „rówieśnik” oznacza panią lub pana z kilkoma krzyżykami na karku. Zabrzmiało może okropnie, ale to najlepszy wiek produkcyjny. Pisarsko, oczywiście.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy, jeśli to dostrzegasz, miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może tego problemu już nie ma i wszystko się w naszej globalnej wiosce wyrównało, także stany poszczególnych kultur?
M.Z.: Polska kultura wysoka, bo o niej chcę wspomnieć, jest niedoceniana, ale to dzieje się na nasze własne życzenie. Wolimy obce, nadal zachłystujemy się zagranicą. I to mnie wkurza. A przecież to Warszawa była Paryżem Północy, tu rodziły się i kształciły talenty. Wojna zabrała ze sobą olbrzymia część Polskiej inteligencji, z tym faktem nie ma co dyskutować, ale czy nie odbudowaliśmy jej, przynajmniej po części, przez kolejnych kilkadziesiąt lat? A może jest to już inny rodzaj ludzi, inaczej myślących, mających inne pryncypia? Może po prostu idzie nowe?
Kiedy rozmawiam ze znajomą, która jest wspaniałą skrzypaczką naszej warszawskiej opery i słyszę, że dyrekcja nie dba o klasykę, że zamiast Szymanowskiego i Moniuszki woli na siłę wystawiać na deskach przerobione na nowoczesną nutę straszydła, na które nikt nie chce kupować biletów, to robi mi się smutno. Tymczasem londyńska Covent Garden pęka w szwach, serwując Brytyjczykom ich rodzimą klasykę. Coś tu jest nie tak. Ale co tu dużo mówić o operze, kiedy statystyki czytelnictwa bija na alarm. Zamiast książki dla dziecka, gra komputerowa, proszę bardzo. Szybko i bezboleśnie. Pytasz o wyrównanie kulturowe Polaków i reszty Europy? Europa czyta dużo, my mamy nadal sporo do nadrobienia. Żaden naród nie może nazwać siebie wykształconym, jeśli omija półki z książkami szerokim łukiem. Bo i na jakiej podstawie? Nie masz pieniędzy na kupno nowej powieści? Zajdź do biblioteki, dotknij grzbietów książek. I weź jedną ze sobą do domu. Bądź Europejczykiem.
J.W.: Warszawa „Paryżem północy” – tak, znam to. Czemu nikt nie nazwał Paryża „Warszawą południa”, jak myślisz?
M.Z.: Dobre pytanie, z którego będzie mi trudno wybrnąć. Niemniej jednak spróbuję. O ile znam Francuzów i ich zwyczaje, to nie lubią zapożyczeń. Wolą to, co swoje, rodzime. Odnoszę wrażenie, że są naprawdę mocno zakochani w swym kraju, dlatego być może woleli pozostawić naszą Warszawę na właściwym jej miejscu i nie stosować żadnych odniesień w stosunku do własnej ojczyzny. Wybrnęłam?
J.W.: Nieźle. Zakochanie wszystko tłumaczy. (Śmiech.) Przejdźmy do twojego głównego bohatera? Skąd pomysł na taką postać? Co było najfajniejsze w jej wymyślaniu, a co może sprawiło ci kłopot?
KB.: Gdy zaczynałam pisać „Uśpienie”, głównym bohaterem chciałam uczynić mężczyznę. Coś mi jednak zgrzytało i nie dawało spać po nocach. Postanowiłam zagrać więc nietypowo i wtedy pojawiła się postać Julii. Kobieta po przejściach, z dzieckiem, odizolowana od rodziny. Musiałam wejść w jej głowę, poczuć emocje, postawić przed nią konkretne zadania. Bardzo się z nią zżyłam. Może dlatego, że było mi jej szkoda, tak po ludzku. Zaraz potem dorzuciłam do jej charakteru trochę pieprzu, żeby nie była mdła i zbyt idealna. Przemieszałam, zakręciłam i jest. Wymyślanie postaci nie jest dla mnie problemem. Jedni muszą być butni, konfliktowi, czasem głupi. Główny bohater musi między nimi lawirować, wykazać się wyższą inteligencją. Takiego bohatera kryminału chcemy widzieć na kartach książki. W przeciwnym razie uśniemy z nudów.
J.W.: Czy kryminał jest gatunkiem trudnym?
M.Z.: Ależ skąd! To bardzo proste. Siadasz przed komputerem, wymyślasz intrygę, zbrodnię, wielokrotnie wpuszczasz czytelnika w maliny (a on już naiwnie myśli, że wie, kto zamordował) i masz książkę.
J.W.: Jakimi zatem cechami powinien dysponować dobrze rokujący autor kryminałów?
M.Z.: Najważniejsze: nie może oszukiwać. Czytelnika trzeba szanować i dać mu szansę na samodzielne rozwiązanie zagadki. Te wszystkie zwroty akcji, które mają na celu zmylić czujność czytającego, też muszą mieć swój sens. Jeśli napisałabym trzysta stron, na których toczy się akcja, a morderca wyskakuje nagle jak królik z kapelusza na przedostatniej i nie wiadomo skąd tak naprawdę się wziął, to grałabym nie fair. Ważne jest ponadto, aby nie bać się pisać odważnie, podejmować niewygodne tematy. Ludzie może nie chcą o nich głośno rozmawiać, ale z chęcią przeczytają.
J.W.: Pisarz były więc trochę takim łowcą sensacji, tak?
M.Z.: Albo łowcą, albo ich kreatorem. Opisując sceny, chcąc nie chcąc posiłkujemy się tym, co widzimy, co wyczuwamy i czego doświadczamy. Jeśli ktoś powie, że nigdy nie był świadkiem przemocy, zdrady, upokorzenia, to mu nie uwierzę. Ten ktoś musiałby urodzić się wczoraj. Tak więc bazę pod fabułę już mamy. Bazę opartą na prawdzie. Wygodnej lub mniej, ale jednak prawdzie. Gdy, jako kreator, dosypiemy do tego pieprz i kilka innych przypraw (może nawet i lubczyk), powstanie powieść nie tylko sensacyjna, ale i z nutą zawadiackiego smaku. Mdłych opowieści nikt czytać nie chce. Mi samej nie raz zdarzyło się trafić na kryminał, który miał w sobie tyle sensacji i emocji, ile przeżywa trawa podczas swojego wzrostu. Czułam się, jakbym siedziała w łódce podczas flauty na jeziorze. Nic. Cisza i beznadzieja. Tak nie można. Zabicie fabuły nudą i dłużyznami jest grzechem popełnianym w stosunku do czytelnika.
J.W.: Jak robisz research? Masz jakieś wypracowane metody? Rytualne jazdy do konkretnych bibliotek? Spotkania z ludźmi, których wyszukujesz według jakiegoś klucza, istotnego dla książki, nad którą aktualnie pracujesz?
M.Z.: Dużo czytam, oglądam, obserwuję. Na szczęście żyjemy w czasach, w których można mieć dowolną informację na wyciagnięcie ręki. To wygodne i bardzo pomocne. Gdzie mogę to zajrzę, ale nie wydaje mi się, żebym musiała uczestniczyć w sekcji zwłok i na miejscu zemdleć po to tylko, aby opisać to w książce. Zbyt drastyczne, a ja wbrew pozorom, delikatna jestem. Książka, nad którą obecnie pracuję, zawierać będzie między innymi temat, który zgłębiam brnąc przez pracę magisterską mojej koleżanki, która była tak uprzejma i udostępniła mi ją w oryginale, czyli po ukraińsku, żeby nie było zbyt łatwo. Z tego miejsca już teraz dziękuję Ci, kochana Anastazjo, jesteś wielka! Nie chcę póki co zdradzać szczegółów, ale będzie się działo.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.Z.: Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że rozpruł mi się worek z tematami. Tak dobrze mi się pisało, że przestałam kontrolować ich ilość. Może nawet zbyt dużo się działo?
J.W.: Ale czy te tematy dotykały jakoś ciebie w tobie? Bo wiesz, niektórzy, jak to pewien autor powiedział, potrafią całe tomy o życiu szesnastowiecznej księżniczki Brunhildy nasmarować, a o sobie nic. Pytam więc, czy ty coś o sobie powiedziałaś swoją powieścią?
M.Z.: Starałam się przed tym uchronić i nie odkrywać siebie w książce, ale zapewne co nieco przeciekło. Nie jest łatwo pisać i nie wpuścić do fabuły jakichś prywatnych przemyśleń czy doświadczeń. To wielka sztuka umieć owinąć się w kokon intymności i nie pozwolić ani jednej informacji o tym, kim jesteśmy, wyjść na światło dzienne. Tego trzeba się nauczyć. Sądzę, że autorom z większym doświadczeniem pisarskim jest łatwiej. Ich warsztat jest bardziej profesjonalny, wystudzony. Wynika z tego, że powinnam się zaznajomić z autorem książki o Brunhildzie. Wtedy będę tajemnicza jak lochy zamczyska, w którym straszy owa potępiona dziewica.
J.W.: Podrążę jeszcze chwilę. Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.Z.: Może opowiem Ci kiedyś przy piwie. A w zamian za to Ty mi opowiesz, o jakich tematach sam nie piszesz, deal?
J.W.: OK. To następne pytanie. (Śmiech.) Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.Z.: Mój idealny czytelnik musi mieć duży zapas czasu, bo nie będzie mógł oderwać się od fabuły. Najlepiej niech poświęci piątkowy i sobotni wieczór, żeby móc potem ze spokojem odespać zarwane noce. I niech koniecznie sięgnie po ciąg dalszy serii, bo warto.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz różni się czymś od innych ludzi, którzy twórcami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.Z.: Zaczęłabym od pytania, czy każdy twórca jest artystą. Dla mnie prawdziwy artysta jest kimś unikatowym. Często nawet nieświadomy swojej wyjątkowości, zazwyczaj skromny, bez ciśnienia na szkło. Nie chciałabym go widzieć przerobionego, przetworzonego na mięsną papkę show biznesu. Nie wiem, jak to się dzieje, ale większą estymą darzę artystów, których zdjęć nie znajduję na Pudelku.
J.W.: Dlaczego? Czy to ich wina, że taki portal się nimi zainteresował? Uważasz, że to jakoś na ich artyzm wpływa, że są obsmarowywani?
M.Z.: Zazwyczaj portale plotkarskie interesują się tymi, którzy o to zabiegają. Spróbuj sobie przypomnieć, ile nagłówków w tabloidach widziałeś na przykład o Janie Englercie, czy Annie Marii Jopek. Ich sztuka, ich talent bronią się same, nie potrzebują medialnego szumu. Oczywiście, widz żąda igrzysk i krwi i nawet za takie widowisko zapłaci, ale gdy już artysta obnaży się publicznie raz, drugi i setny, to czy to jemu i jego sztuce pomoże? Artyści to osoby z zasady wrażliwe, a w moich oczach wrażliwość nie lubi szumu, woli kontemplację i wyciszenie. Przy nieumiejętnym traktowaniu, wrażliwość może się zamienić w autodestrukcję i zamknięcie artystyczne. Ale być może się mylę, nigdy nie byłam artystą – celebrytą i daj Bóg nie będę.
J.W.: Pomówmy o sukcesie. Bywa, że się zjawia. Przychodzi więc taki sukces i pisarz zaproszony zostaje do wejścia na tę karuzelę, robienie z siebie „gadającej głowy”, mądrzenie się na tematy, które go generalnie mało interesują? Spytam otwarcie: powiedziałabyś „nie”, gdyby cię to spotkało?
M.Z.: Jeżeli temat rozmowy byłby dla mnie nieznaczący, lub mało zrozumiały, powiedziałabym „nie”. Nie widzę sensu gadania dla samego gadania i siebie w takiej dyskusji też nie widzę.
J.W.: A traktowanie tego jako działanie promocyjne? Wiesz, gdybyś była w telewizji śniadaniowej raz czy dwa, sprzedaż książek na pewno by skoczyła. Nawet to nie jest dla ciebie argumentem? Taka „niesprzedajna” jesteś? (Śmiech.)
M.Z.: Zakładając, że rozmowa toczyłaby się na temat, na który chcę porozmawiać i w którym czułabym się swobodnie, to jestem „za”. Nie zrobi się promocji książki usadzając mnie na kanapie i wciągając w rozmowę o zbrojeniówce, bo akurat zbliża się święto wojska, lub o sianokosach, bo idą dożynki. Uprzedzam, że polegnę przy pierwszym pytaniu, które padnie, a i wydawca słysząc, jak wiję się w ogniu pytań, wykręci się od dalszej współpracy ze mną.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.Z.: Grząski temat. Lepiej w to nie brnąć, mąż może przeczytać. (Śmiech.) A na serio, taka zasada może i ma zapewne miejsce w przypadku umysłów genialnych, ludzi żyjących wzniosłą ideą, gdzie nic poza nią się nie liczy. Trwanie w związku z drugą osobą jest wtedy wyniszczające zarówno dla samego geniusza, jak i dla osoby orbitującej wokół niego. Gdy mowa o pisarstwie rzemieślniczym, nie sądzę, żeby trzeba było przeprowadzać setki rozwodów z tego tylko powodu, że jedno z małżonków pisze książkę. Byłoby wielkim nietaktem, gdyby ktoś zastrzelił stolarzową i jej pięcioro dziatków tylko dlatego, że mąż musi równo sklecić stół. Wystarczy dać mu trochę ciszy i zamknąć samego w warsztacie, a cała rodzina przeżyje. A stół też wyjdzie piękny i z czterema nogami.
J.W.: Tobie rodzina pomaga, kiedy piszesz? Czy przeszkadza?
M.Z.: Kiedy pisałam „Uśpienie” część rodziny pomagała, dopingowała i trzymała kciuki. Druga część patrzyła na to, co robię, przez palce, na zasadzie: popisze, popisze i znudzi się, może wróci do tego na emeryturze. Kiedy wreszcie książka stanęła na półce w księgarni, okazało się, że wszyscy jak jeden mąż we mnie wierzyli i książka powstała na dobrą sprawę tylko dzięki nim. (Śmiech).
J.W.: To jak jest z wami, piszącymi kobietami?
M.Z.: Pracujemy, wracamy do domu, ogarniamy cały ten kocioł, a gdy już wszyscy śpią, zabieramy się do pisania. Tak to wygląda u mnie. Ale nie narzekam, lubię te ciche wieczory, gdy wchodzę w inną rzeczywistość. Przybijam wtedy piątkę ze swoimi bohaterami i dalej snujemy wspólnie naszą wspólna opowieść. Gdy do nich nie wpadnę mentalnie na dzień lub dwa, podgryza mnie poczucie winy, że zaprosiłam ich na wieczór, jak co dzień, oni przyszli, czekają na wycieraczce i naciskają dzwonek do drzwi, a mnie nadal nie ma. Na szczęście dają się dość łatwo przeprosić i znów zaczyna się czas pisania.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.Z.: Tak, praca zawodowa. Choć, gdyby się zastanowić, kilka metrów ode mnie urzęduje kolega, który maluje piękne obrazy i robi wspaniałe zdjęcia, więc właściwie sztuka jest nawet w biurze.
J.W.: Zamierzasz wciąż być dwu-zawodowcem: pracowniczką biurową na etacie i autorką powieści kryminalnych po godzinach, czy masz jakiś plan, żeby to zmienić? Uważasz, że zdrowe jest takie dzielenie czasu, takie rozdwajanie się?
M.Z.: Czekam na dzień, w którym podpiszę umowę na dystrybucję mojej książki na Rosję albo Chiny. To rozwieje moje obawy co do wysokości dochodów ze sprzedaży. A mówiąc serio, wolałabym poświęcić się tylko pisaniu, ale to jest olbrzymie ryzyko, a ja muszę stać nogami na ziemi. Nie będę kryć, że, jak to określiłeś, „dwu-zawodowstwo” jest wymagającą dyscypliną sportu. Trzeba być na zmianę w obu miejscach z tą samą trzeźwo myślącą głową, praktycznie bez dłuższego wytchnienia między konkurencjami. Do tego dochodzi życie domowe, z którego nie mogę się wystornować. To trochę jak w pięcioboju. Najpierw biegnę na setkę, potem rzucam kulą, a już za chwilę mam skoczyć wzwyż. Ideałem byłoby poświęcenie się jedynie pisarstwu. Zadaj mi, proszę, to pytanie za rok, zobaczymy co się w tej materii zmieniło.
J.W.: OK., spytam. No dobrze, to teraz coś trudniejszego. Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie? Co chciałabyś jeszcze ulepszyć?
M.Z.: Na takie zwierzenia mnie nie namówisz. Poza tym, kto mnie uczył, żeby zniszczyć w sobie wewnętrznego krytyka? Będę się tego konsekwentnie trzymać. Moja powieść jest idealna.
J.W.: W porządku. Niech krytyk wewnętrzny zdycha. (Śmiech.) Inne pytanie zatem. Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.Z.: Jak śpiewał poeta, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Nie chcę podsumowywać swojego życia, jeszcze nie teraz. Robienie bilansu z tego, co wyszło i co nie wyszło jakoś mnie przeraża. A poza tym wolę nie zapeszać, że coś było super, bo karta zawsze może się odwrócić.
J.W.: Przesądna jesteś?
M.Z.: Jeśli chodzi o chwalenie dnia przed zachodem słońca – zdecydowanie tak. Fortuna lubi się od nas odwrócić właśnie wtedy, gdy myślimy, że złapaliśmy pana Boga za nogi. Choć z drugiej strony bardzo wierzę w projekcję szczęścia. Rozumiem ją jako założenie czegoś pozytywnego, co nam się przydarzy, choć w danej chwili jest jeszcze bardzo daleko, nawet nie widać zarysów na horyzoncie. Kiedyś, lata temu, wymarzyłam sobie, że będę pisać. Widziałam siebie siedzącą na werandzie swojego domu, na głowie miałam słomkowy kapelusz, wokół było pełno słońca, które przenikało promieniami przez szumiące liście. Piszę, kapelusz leży na półce w szafie, tylko tego domu jeszcze nie mam. Ale projektuję go nadal, wierząc, że na mnie już gdzieś czeka. Mały, parterowy, z piwoniami pod oknem.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.Z.: Z portali korzystam sporadycznie, tylko wtedy, gdy mam taką potrzebę. Rzecz przydatna, ale nie niezbędna. Znam osoby, które nie mają konta na żadnym portalu i, o dziwo, żyją. Kindle – świetna rzecz, korzystam podczas podróży, mieści się w torebce i jest lekki. Nie unikniemy postępu, nie ma co z nim walczyć, należy oswoić i polubić.
J.W.: Z programów komputerowych pomagających ogarniać fabułę i inne takie korzystasz? Jaki masz stosunek do tego typu wspomagaczy?
M.Z.: Nawet nie wiem, że takie programy do pisania książek istnieją. Słyszałam o takim wynalazku, ale do pisania scenariuszy. Nie widziałam, nie mogę ocenić.
J.W.: Masz jakiś sentyment do papierowych książek?
M.Z.: Przecież właśnie na takich się wychowałam. Kocham je i dbam o nie. Kindla do czytania do poduszki nie biorę. Nic nie zastąpi szelestu kartek, ani ich zapachu. Bo książki mają swój specyficzny zapach.
J.W.: Wszystko ma zapach, Kindle też. Co jest takiego w papierze, że wciąż wycinamy te lasy?
M.Z.: Zapewne to samo, co w wodzie i ogniu. Ciągnie nas do tego, co naturalne. Nie możemy też zapomnieć, że kiedy byliśmy dziećmi, świat o Kindlach nie słyszał. Jedyną formą książki, jaką znaliśmy, było wydanie papierowe. Buszowaliśmy po księgarniach i bibliotekach, a w nich zapach papieru łączył się z zapachem gumy arabskiej, którą przylepiano takie małe karteczki na pierwszych stronach, a na nich bibliotekarki stawiały pieczątki z datami wypożyczeń. Da się o tym zapomnieć? No nie da.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jedną z dziesięciu tysięcy”, jak w czasach Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów, jak w przypadku Zaborowskiej i współczesnego świata?
M.Z.: Miliardy mi nie przeszkadzają, o ile nie pakują się z butami do mojego świata i nie chcą nim manipulować. Jest mi obojętne, czy jestem jedna na kilka milionów, czy tysięcy. Nie mam na to przecież żadnego wpływu. Bardzo selektywnie wybieram przyjaciół, nie mam trzystu znajomych na FB, bo tego najzwyczajniej w świecie nie potrzebuję. Dlatego nie katuję się „bywaniem” tam, gdzie biegną wszyscy, pójdę w zupełnie innym kierunku. Lubię spokój i izolację.
J.W.: Ale czy to się nie wiąże z uczuciem, świadomością „rozpuszczenia w tłumie”? Oto piszesz „Uśpienie” w samotności może nie kompletnej, ale jednak znacznej, potem wychodzisz z tym do ludzi i nagle okazuje się, że tego dnia, co „Uśpienie”, ukazało się tysiąc książek w samej Polsce, jeśli nie więcej – i nagle jesteś „utopiona w masie”. Nie przeraża cię to? Nie dotyka w tobie tej cząstki, która chciałaby być jedyną artystką na świecie?
M.Z.: Nie, zupełnie. Przede mną było wielu lepszych, po mnie też tacy będą. Przyjmuję to z całkowitą pokorą. Nie mam w sobie genu konkurowania z resztą świata. Podziwu tegoż świata również nie potrzebuję, wystarczy, że trafię ze swoją książką do grupy osób, którym czytanie tego, co napiszę, sprawi przyjemność. Nie sposób zadowolić wszystkich i wymusić na nich zachwyt. Nie znam nikogo takiego, komu by się to udało. Nie patrzę na siebie przez pryzmat wyjątkowości, cieszę się, że inni piszą równie ciekawie. Dzięki nim się rozwijam.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.Z.: To pytanie z serii „od kiedy wiedziałaś, że chcesz śpiewać”. I wtedy pada „od dziecka”. Ja natomiast powiem, że kochałam pisanie, jako przekaźnik tego, co mi w duszy gra. Ale o pisaniu na serio, aby ktoś to wydał, okrasił okładką i postawił na półce w księgarni, zaczęłam myśleć rok temu. Do tej pory nie śmiałam śmieć, jak to się ładnie określa. W mojej głowie pisanie zarezerwowane było wyłącznie dla pisarzy przez duże P. A ja mogłam ich tylko podziwiać i czytać, ale nie pisać.
J.W.: W domu był „kult książek”? Rodzice dużo czytali? Podsuwali ci jakieś tytuły, autorów?
M.Z.: Rodzice, owszem, czytali, ale swoje tytuły wybierałam sama. Muszę się przyznać do niechlubnego incydentu z mojej wczesnej młodości, kiedy to w podstawówce zachęcani byliśmy do przeczytania określonej ilości książek po to tylko, aby dostać dobrą ocenę ze sprawowania. Ważna była ilość wypożyczeń, nikt nie kontrolował tego, czy faktycznie uczeń do nich zaglądał. Nie muszę wyjaśniać, że ocenę miałam zawsze wysoką. Teraz, jak sobie przypomnę, jak „przebijaliśmy się” ilością wypożyczeń i zwrotów, śmiać mi się chce. Praktyka skuteczna, ale mało szlachetna. Odkąd zmądrzałam, czytałam już uczciwie. Były książki, które znałam niemal na pamięć. Teraz nie wracam dwa razy do przeczytanej książki, idę dalej.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.Z.: Mam możliwość opisywania postaci tak, jak tylko ja je widzę. Staję pośrodku pokoju, w którym rozgrywa się scena i obracam się wokół własnej osi, niczym na kole obrotowym, obserwując co robią, jak mówią, czy się śmieją, czy płaczą. Czuję ich zapach, mogę dotknąć ich włosów. Oni żyją własnym życiem, już rozmawiają, już gestykulują, ja jestem dla nich niewidoczna. Relacjonuję to, co widzę, a sceny toczą się same. Żyję jakby podwójnie. W realu i w wyimaginowanym świecie. Czasami mam wrażenie, że w tym drugim jest ciekawiej.
J.W.: Jak trafiłaś na warsztaty pisarskie?
M.Z.: To przedziwna historia. W zeszłym roku, w okolicach Wielkanocy wpadły mi w ręce „Wysokie Obcasy”. Nie czytam ich regularnie, właściwie od przypadku do przypadku. Ale wtedy wręcz kartki same otworzyły się na wywiadzie z Camillą Läckberg. Zaczęłam czytać. Ona, pracownik korporacji, ja tak samo. Ona kocha kryminały, ja też. Ona marzyła o napisaniu książki, ja – wiadomo. Ona, idąc za ciosem, zapisała się na warsztaty pisarskie, ja nie mogłam zrobić niczego innego. Wyszukałam, wyszperałam, znalazłam. Biłam się z myślami, czy aby na pewno dobrze robię, ale znając siebie, jak nie zrobię czegoś natychmiast, to odpuszczę i nigdy do tego nie wrócę. Byłam bardzo podniecona czekając na pierwszą lekcję i czułam przez skórę, że dobrze zrobiłam.
J.W.: Dlaczego zostałaś na warsztatach?
M.Z.: Bo to była najlepsza rzecz, jaką zafundowałam sobie i z myślą o sobie. Możesz się śmiać, ale czułam się trochę jak na tajnych kompletach, gdzie uczący siedzą w kręgu i słuchają, słuchają, słuchają. Bo jest czego słuchać. Pełniejsze otwarcie się na literaturę, to jakby szeroko otworzyć drzwi do ogrodu, podczas gdy do tej pory były tylko lekko uchylone. Poza tym trafiłam na nauczyciela, który w mistrzowski sposób te warsztaty prowadzi. Co tu dużo mówić, Kuba, umiesz grać w te klocki.
J.W.: Tak mówią na mieście. Dzięki. (Śmiech.) Ale powiedz tak szczerze, czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
M.Z.: Oprócz wskazówek technicznych, które są na wagę złota, zyskałam dwie rzeczy, bez których teraz moja książka nie stałaby na półce. Po pierwsze, wyuczyły systematycznego pisania. Codziennego! Po drugie, pozwoliły uwierzyć, że nie trzeba być Proustem, żeby napisać i wydać książkę. Zbyt długo dręczyłam się myślą, że pisanie zarezerwowane jest tylko dla wybranych.
J.W.: Czego nauczyłaś się przede wszystkim na warsztatach?
M.Z.: Mam całą listę wskazówek o tym, jak pisać. Twoich wskazówek. Dużo tego jest. Najważniejsze, żeby to nie był „rumburak” i że trzeba jechać z akcją „po bandzie”. (Śmiech.)
J.W.: Jak wpadłaś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
M.Z.: Jest to książka napisana podczas trwania warsztatów. Mieliśmy się rozpisać aby poczuć, jak to jest robić „to” na serio. Wybrałam temat, ale zbytnio się do niego nie przywiązałam. Prawdę mówiąc chciałam go zmienić na jakiś inny, ale szkoda mi było tych kilku pierwszych stron, które już były, już tworzyły zawiązki akcji. Potem zaczęły dochodzić kolejne wątki, pomysły przychodziły same.
J.W.: Zżyłaś się z tą historią? Kiedy poczułaś, że jest w niej potencjał na bestseller?
M.Z.: Zżyłam się z bohaterami, byli niczym członkowie mojej nowej rodziny, którą sama powołałam do życia. Jednych lubiłam, inni mnie drażnili, ale nadal byli „moi”. Z niektórymi z nich znów spotykam się w kolejnej powieści, którą właśnie piszę. Dochodzą też nowe postacie, równie interesujące. Pytasz, kiedy poczułam, że „Uśpienie” jest materiałem na bestseller. To był moment, kiedy moje dwie książkowe „testerki” powiedziały po przeczytaniu, że książka jest świetna i że ciężko im było się od niej oderwać. Na początku pomyślałam, że najprawdopodobniej chcą być miłe i prędzej skłamią, niż powiedzą coś, co sprawiłoby mi przykrość, ale kilka dni później zadzwonił wydawca z propozycją spotkania w sprawie podpisania umowy. Testerki nie kłamały, a to oznacza dla nich nic innego, niż obowiązkową recenzję mojej kolejnej powieści.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?
M.Z.: Kocham to, że podczas pisania wyobraźnia na gorąco podsuwa mi sceny, o których wcale nie miałam zamiaru pisać, których kompletnie nie przewidywałam w swojej książce. Oczywiście ogólny zarys powieści mam w głowie, bez tego trudno jest zacząć, ale olbrzymia ilość wątków zawiązuje się pod wpływem chwili, jakiegoś migawkowego połączenia neuronów. I to jest ekscytujące.
J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
M.Z.: Pisanie książki jest mozolne, może zniechęcić. Nie możemy liczyć na szybki efekt, wręcz trzeba liczyć się z tym, że książka być może nigdy się nie ukażę. Bałam się tego, że wkładając w nią tyle serca, energii i czasu, poniosę klęskę. Miałam to cały czas w tyle głowy. Ponadto, nie lubię początków, pisania pierwszych wersów, pierwszych stron. Dobrze czuję się, gdy tych stron mam już ponad setkę. Ach, jeszcze jedno: tytuł! Kombinacji tytułu było co niemiara. Spędzał mi sen z pow