Artykuły
Na początku były fakty
Na początku były fakty. Faktyczne miejsca, opisane w idealnych detalach. Postaci, które żyły i oddychały, jeździły nissanami czy autobusami linii nr 8, plotkowały, mieszkały dosłownie ulicę dalej.
Nie umiałam ich zmienić. To tak, jakbym powiedziała najlepszej przyjaciółce „Zdejmij tę sukienkę, bo wyglądasz jak kaszalot. Powinnaś przefarbować włosy – ten kolor jest fatalny. A w ogóle to się odchudź”. Niby w przyjaźni ważna jest szczerość. Ale bez przesady.
Te rzeczywiste postaci, które przywędrowały zza płotu do moich książek, rządziły mną. Nie mogłam im niczego nakazać. Nawet tym, których nie lubiłam, jak przykładowo dyrektorka przedszkola. Nawet jej nie umiałam negatywnie opisać, bo działałam jak nadworny portrecista, tuszując wady, aby oczarować czytelnika.
Osaczona, wyczerpana walką z bohaterami moich tekstów, zdecydowałam się na wprowadzenie mutantów. Rozkazywałam rzeczywistym osobom, aby w moich powieściach grały inne role. Przykładowo pediatra mojego syna, przyjaciel rodziny, grał w jednym z moich opowiadań prawnika, namiętnie całującego się z kobietą, której pierwowzorem byłam ja. Mało tego. Pocałunek miał miejsce w ogrodzie doktora, który dobrze znam, a wokół nóg pary plątał się jego pies. Chyba nie muszę wspominać, jak byłam zażenowana, gdy kolejny raz odwiedziłam pediatrę z okazji ospy syna. Ciągle miałam przed oczami ten uścisk pod obsypaną kwiatami czereśnią. Zapomniałam recepty.
Skrępowanie byłoby pewnie do przeżycia, gdyby nie fakt, że mutanty okazały się niewiarygodne. Nie były ani prawdziwe, ani fikcyjne. Niespójne emocjonalnie, powodowały sprzeciw czytelników. Dodatkowo miały wszystkie słabości postaci rzeczywistych, czyli były nieposłuszne, bo wiedziały, że je mam do nich sentyment i mogą sobie na wiele pozwolić.
Porzuciłam je po długich wahaniach. Miałam wątpliwości, ponieważ stworzenie dobrej postaci jest trudne. Ale skoro i tak miałam kiepskich aktorów, ryzykowałam niewiele.
Powołałam do życia byty całkowicie fikcyjne, nawet w daleki sposób nie nawiązujące do znanych mi osób. Początkowo mało plastyczne, z czasem nabrały trójwymiarowości. Ale nawet proste i płaskie, zaoferowały mi coś zupełnie nowego: mogłam nimi rządzić. Mogłam je odsyłać, kiedy zechcę i przywołać jednym pstryknięciem palców. Mogłam je krzywdzić i ratować, zaoferować im fantastyczne życie, albo kompletny kanał. Należały do mnie.
Z postaciami nie należy się zbytnio spoufalać. To narzędzia wyrazu. Prowadzą książkę. Mają do przekazania jakieś prawdy. Spoufalanie się z nimi to jak spoufalanie się z młotkiem. Co prawda niektórzy lubią swoje narzędzia, jednak kiedy młotek wbije gwóźdź, trafia do szuflady i już. Nie ma młotka. Podobnie postać. Wykona swoje zadanie i już jej nie ma.
Ktoś zarzucił mi, że podchodząc w ten sposób do bohaterów oszukuję czytelnika. Pokazuję mu kukły, którymi steruję, marionetki, wstawiane na dekorowaną przeze mnie scenę i klepiące moje kwestie.
To nieprawda. Owszem, postaci, okoliczności, ich domy, ubrania, to pionki w grze. Muszą spełniać moje życzenia. Ale za tym teatrzykiem stoi coś autentycznego. Ich przekonania to moje przekonania. Ich myśli to moje myśli. Ich rozpacz to moja rozpacz. Przykładowo strach i smutek w „Zapomnij patrząc na słońce” to strach i smutek matki, czuwającej przy chorym dziecku w szpitalu. To ja siedziałam na rozklekotanym krześle i bałam się tak, jak jeszcze nigdy. To ja nie spałam. To ja biegłam do dyżurki, wołając o pomoc.
Te uczucia oddaję w książce Hance. Nie oszukuję.
Katarzyna Mlek